Rzadko bywam na "dużych" koncertach. Ale Mark Knopfler, niedaleko, jeszcze w wieku rokującym koncert a nie benefis - tym razem postanowiłem tego nie przegapić. Tym oto sposobem znaleźliśmy się na "Wieczorku z Markiem Knopflerem wraz z zespołem".
Tak naprawdę to tego się nie da opisać. Udało nam się wszystko co mogło się udać i wszystko co mogło się nie udać; podobało nam się wszystko i w skrócie mogę napisać, że był to jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem.
Jakimś cudem udało mi się kupić bilety na sam środek płyty - w pierwszym rzędzie drugiego sektora. Nie wiem, czy w jakimkolwiek innym miejscu była tak dobra akustyka - a to coś, co mi praktycznie zawsze przeszkadza, prawie zawsze jest do dupy i nigdy mi się nie podoba. Tu było doskonale. Pierwszy rząd drugiego sektora miał także inną zaletę, trochę nieoczekiwaną - koncert był jednym z tych, które są nie-do-wysiedzenia. Mnie rzadko nosi. Ale tu, po pięciu minutach chciałem wstawać i tylko czekałem, kiedy z płyty siedzącej zrobi się stojąca. Tak - na koncercie Marka Knopflera ktoś wpadł na pomysł braku płyty płyty - absolutnie wszystkie miejsca były siedzące. To się nie mogło udać 😉 i w połowie koncertu siedząca płyta po prostu wstała i ruszyła do przodu. No i tutaj zaplusował pierwszy rząd, bo umożliwił start bez zbędnej zwłoki i przemieszczenie się do przodu...
Wiadomo, że po artyście tej klasy można się spodziewać odpowiednio wysokiego poziomu. W końcu, spokojnym krokiem, wyszedł na scenę, ujmijmy to tak - dojrzały pan, w okularkach. I porwał widownię. Było lepiej niż się spodziewałem. Razem z nim - towarzyszący mu zespół. Ten też robi wrażenie, bo to nie byle trio z łapanki, tylko w zasadzie mała orkiestra czy big band. Łącznie na scenie, oprócz Marka - występowało dziesięciu muzyków. Jak brzmi muzyka grana na żywo w takim składzie - tego nie można sobie wyobrazić, to trzeba usłyszeć. Dodajmy do tego kilka kompozycji Dire Straits, zaaranżowanych na tak powiększony zespół instrumentalny i mamy ekstazę. Money for Nothing, pierwszy z bisów, na dwie perkusje (tak, dwie perkusje) zrywał czapki z głów.
Od bardzo dawna nic mi się tak bardzo nie podobało i nie uczyniło mnie tak szczęśliwym. Nic mi nie przeszkadzało. Jeżeli jeszcze kiedyś będziecie mieli okazję - każda jedna złotówka wydana na bilet na koncert jest na nim zwracana tysiąckrotnie w postaci pozytywnych emocji.
Wątpliwą konieczność skrobania szyb rankiem niestety udało mi się przespać. Ale. Lato się skończyło. Kalendarzowo i w ilości minispódniczek na ulicach.
Możemy mieć tylko nadzieję, że w tym roku, w przeciwieństwie do zeszłego, wystąpi taka pora roku jak jesień. Liczę na to ja, końcówka Superii w jednym aparacie i mocno podstarzała matryca w drugim. Ale przynajmniej CCD, więc jest nadzieja na kolory.
Oglądałem ostatnio trochę więcej zdjęć niż normalnie. Od ludzi, którzy chcą za nie prawdziwe pieniądze, a nie takie z Monopoly. I pozbyłem się kompleksów. Oto kilka zdjęć z końcówki tegorocznego lata. Szału nie robią, ale okazuje się, że wcale nie są najgorsze.
Mamy w końcu pierwsze fotostory na nowej odsłonie bloka! Co prawda nie tak spektakularne, jak niektóre poprzednie, ale przynajmniej zdjęcia tym razem robione prawdziwą cegłą a nie ziemniakiem.
To także moje pierwsze podejście do obróbki RAW-ów. W dodatku w odniesieniu do zdjęć, które wydawały się "wporzo" z aparatu. Musicie więc wybaczyć brak umiaru w używaniu suwaczków... No i trochę nudne zdjęcia.
Dolina Charlotty, która rozpoczyna galerię, zrobiła na nas naprawdę niezłe wrażenie, mimo, że na początku się na to nie zapowiadało. Dojazd jest taki... beznamiętny. Jak się źle skręci, to się wyląduje obok jednorożca i nadal nie wiadomo, czym się ludzie zachwycają. Ale jak już się dotrze w okolice jeziorek, amfiteatru i hotelu... to jest po prostu uroczo. Co do koncertów - w tym roku można było / będzie zobaczyć Alan Parsons Project, Billyego Idola czy Bryana Ferry. Oczywiście, kiedy my tam byliśmy, to akurat był Sławomir i Cleo... No. To nie zobaczyliśmy amfiteatru od środka.
Kierując się na północ, docieramy do Ustki i morza. Miasteczko jest całkiem przyjemne, z ładną plażą i cycatą syrenką. Choć jej atrybuty już zostały trochę zwandalowane. No cóż, nie ma to jak wandalowe samozaoranie - bo kto normalny niszczy piersi?
Dalej zobaczycie plażę i las w okolicach Poddąbia. Bardzo miło i bardzo spokojnie. Przynajmniej przed sezonem. No i był tojtoj przy zejściu na plażę, czysty! Polecam skrót przez las z Dębiny do Poddąbia. Nie przejmujcie się tym, że wszystkie mapy panicznie będą się darły, żeby zawrócić. Droga jest całkiem dobra! Przynajmniej na tych fragmentach, które nie są zasypane półmetrową warstwą piasku.
Później mamy Gardno i jego okolice. Mówiąc szczerze, jezioro nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Jest płytkie i przez to zarośnięte, w większości z niedostępnym brzegiem. Dookoła jest jednak sporo ścieżek rowerowych i całkiem miło można w ten sposób spędzić czas. Płynnie przechodzimy do Rowów, gdzie Łupawa wypływająca z Gardna uchodzi do morza. Plaża, w stronę Dębiny, systematycznie się rozszerza i w pewnym momencie jest naprawdę niezła. W Rowach można też zjeść naprawdę dobrą rybę. Ale tak naprawdę naprawdę dobrą. I naprawdę naprawdę drogą.
Przemieszczając się z okolic Gardna w okolice Łebska, trafiamy na Rowokół - najwyższe wzniesienie wybrzeża słowińskiego. Na jego szczycie znajduje się platforma widokowa z widokiem na oba jeziora, wydmy, morze i okoliczne wioseczki. Co ciekawe, na wieży znajduje się luneta dostępna za darmo (ale wejście na samą wieżę jest płatne). Udając się dalej na zachód, dotrzemy do wsi Kluki, która leży już bezpośrednio nad Łebskiem. Nad jeziorem znajdziemy kolejną platformę widokową, tym razem z bliższym podglądem na wydmy i ekstremalnym wiatrem. W samej wsi natomiast można zwiedzić Muzeum Wsi Słowińskiej.
Wydmy!
O! Robią wrażenie. Wydma łącka na zdjęciach wydaje się nieco bardziej spektakularna, my jednak wylądowaliśmy na wydmie czołpińskiej. Miała tą niezaprzeczalną zaletę, że w zasadzie nie było tam nikogo. Mogę tylko polecić! Świetna jest też plaża po przejściu wydmy, szeroka i pusta to niedopowiedzenie 😉
Ostatecznie, po drugiej stronie jeziora docieramy do Łeby.
Natomiast jadąc spory kawałek na południe, docieramy do Bytowa, gdzie znajduje się niemały zamek krzyżacki. Przyznaję jednak, że liczyłem na więcej. Można go zwiedzić, ale część jest zaadaptowana na pomieszczenia biurowe, w tym co można zwiedzać są wystawy stałe i czasowe. Całość jednak nie ma klimatu gotyckiego zamku.
Na samym końcu zobaczycie ptaki i zachody słońca. No bo przecież nie mogło ich zabraknąć!
Powszechnym jest przekonanie, że w obecnych czasach sukces można osiągnąć tylko będąc wybitnym przedstawicielem w wąskiej dziedzinie. Można powiedzieć, że w pewnym sensie stosuję się do tej zasady - poszerzam dziedziny swoich umiejętności i nie odnoszę sukcesu.
Tym razem zrobiło mi się żal starej maszyny do szycia. Łucznik 466, z aspiracjami do bycia starszym ode mnie, pokazał nam środkową igłę i stwierdził, że nie będzie szyć, bo nie. Pierwsze kłopoty zaczął sprawiać kilka lat temu, kiedy okazał się niesamowitym homofobem i spalił pedała. Już wtedy spotkałem się ze wspaniałą myślą techniczną czasów niesłusznie wracających i odkryłem oporowe sterowanie silnikiem. Sama zmiana oporu natomiast polegała na ściskaniu grafitowych krążków wewnątrz cylindrów. Szczerze mówiąc do teraz jestem w szoku jak genialne i beznadziejne jednocześnie było to rozwiązanie. Wtedy skończyło się na nowym pedale. Tym razem jednak problem wydawał się bardziej mechaniczny.
Mieliśmy chwilę słabości pod tytułem "no może już się po prostu skończyła (maszyna) i w końcu trzeba kupić coś nowego". Na szczęście szybkie rozeznanie rynku otrzeźwiło nas dosyć szybko. Albo plastik niefantastik albo kwoty czterocyfrowe. Pozostało więc oddanie do serwisu albo stanie się serwisem.
Wiadomo, że wygrała druga opcja.
Co prawda próbuję walczyć ze swoim "ja siam" i jednak pozwalać innymi ludziom coś zrobić, ale:
W przytłaczającej większości przypadków jestem co najmniej zażenowany usługami "fachowców", by nie użyć nieco mniej społecznie akceptowanego słowa...
Akurat w tym przypadku miałem chęć się dowiedzieć jak to w ogóle działa, że działa. I dlaczego w tej chwili nie działa.
Kiedy wbiłem sobie śrubokręt w palec, pierwsze wątpliwości nieśmiało zaczęły pochrząkiwać.
Nieco później okazało się, że strasznie sucho jest we wnętrzu tej piekielnej machiny.
Ty to czasem oliwisz albo coś ?
A to trzeba ?
Domyślacie się już pewnie co było największym problemem. Brak smarowania i może lekki brak regulacji. W miarę logiczne wydawało się rozebranie wszystkiego do końca, wyczyszczenie, nasmarowanie, poskładanie i regulacja. Przystąpiłem do dzieła zniszczenia.
Trochę później uznałem, że kompletem "najwyższej" jakości narzędzi, marek własnych marketów budowlanych, to ja sobie mogę wiadomo gdzie podłubać. Ta maszyna to prawdziwy czołg. Korpus silnika to w zasadzie korpus silnika samochodowego. Równie piękny, równie ciężki, ale gdyby go upuścić na podłogę, to zepsuje się podłoga. Nie sądzę, żeby to było możliwe do zajechania - no wyobraźcie sobie silnik z Lemcedesa, który nie przekracza 1000rpm przez całe swoje życie. A ta maszyna do szycia to taki właśnie przypadek.
No dobra, to bardziej silnik z malucha... ale nadal silnik. Zobaczcie kto to robił:
Nadeszła pora zasięgnięcia opinii ekspertów - Google, YouTube... no i Elektroda... Nie zmieniło to (na tym etapie) jednak wiele i uznałem, że osiągnięty stan rozbebeszenia jest całkiem satysfakcjonujący i można przystąpić do czyszczenia i utytłania wszystkiego w smarach i oliwach. W końcu nastąpił moment, w którym postanowiłem maszynę poskładać do kupy. Na początku szło całkiem nieźle. Może jestem stary, ale jednak czasem korzystam z nowoczesnej techniki, dokumentowałem więc zdjęciowo wszystkie etapy rozbiórki. Trochę się to przydawało, ale całość jest składalna w miarę intuicyjnie.
A później dotarłem do mechanizmu zygzakowania. Godzinę później szukałem ukrytej kamery i oczekiwałem, że zaraz ktoś wyskoczy zza szafy krzycząc "mamy cię". Wyobraźcie to sobie - jeden element z dwoma nagwintowanymi otworami, dźwignia z dwoma otworami i dwie śrubki. Do tego trzy zdjęcia tego elementu, kiedy był poskładany. No jak trudne może być złożenie tego? Półtorej godziny później zaczynałem wątpić w swój rozsądek. Dwie godziny później znalazłem przyczynę wszystkich niepowodzeń!
Piwo nadal było zamknięte!
Po kolejnych pięciu minutach wszystko udało się poskładać. Później było już niestety niezbyt spektakularnie i bez przygód. Poskładałem, wyregulowałem, dałem do przetestowania, złamaliśmy igłę, wyregulowałem bardziej na poważnie, dałem do przetestowania, działa.
Ale ale, nie byłbym sobą, gdybym nie przetestował sam. Co oczywiście wymagało zdobycia kolejnej odznaki - za umiejętność szycia.
Pierwszy Mass Effect. Ahh. Któż tej gry nie zna, któż nie grał...
Ja nie grałem. Ja nie znałem.
Witamy w AD 2018. Minęło jakieś dziesięć lat od premiery. Nie przepadam za grami TPP, pseudo RPG też mnie średnio kręcą, ale przynajmniej zapowiadało się SF a nie Fantasy. Dałem Shepardowi szansę.
TL;DR:
Nie pamiętam kiedy kończyłem jakąś grę siedząc do 5 rano.
Wersja nieco obszerniejsza:
Przygoda zaczyna się dosyć chłodno - problemami z uruchomieniem. Po ich rozwiązaniu rzucani jesteśmy w środek niepozornej misji, która oczywiście rozwinie się do ratowania galaktyki. Poziom chaosu na starcie jest dosyć wysoki, nie wiadomo o co chodzi. Dostajemy co prawda mnóstwo informacji, ale na tyle różnych tematów, że tak naprawdę nie wiemy i nie rozumiemy nic. Początkowy szok i zagubienie jednak mija dosyć szybko, historia zaczyna się robić interesująca i dosyć wciągająca. Klimat jest przekonujący i bardzo mi podpasował. Im dalej w las tym lepiej, sporo spotkanych postaci jest ciekawie zarysowanych. Zadania jakie dostajemy nie są specjalnie skomplikowane, ale pojawiające się od czasu do czasu wybory są zrealizowane całkiem zręcznie i rzadko są oczywiste.
Z rzeczy, które mi przeszkadzały:
powtarzalność misji pobocznych - jeżdżenie po planetach
system walki
questy typu przynieś, podaj, pozamiataj
Wykonałem wszystkie misje poboczne, więc co się najeździłem po pustych i kanciatych planetach to moje (a i tak nie robiłem subquestów subquestów). Pod koniec już było to naprawdę nużące.
Natomiast system walki... przez pół gry walczyłem z nim, a nie z zagrożeniami czychającymi na galaktykę. W końcu się przyzwyczaiłem, ale szału nie ma.
Niektóre zadania poboczne są, niestety, żenujące. Jesteśmy nie byle kim w świecie gry, ratujemy galaktykę, całą galaktykę, więc to całkowicie normalne, że przyjmujemy zadania, do których zazwyczaj zatrudnia się meneli spod knajpy...
Grafika według mnie zestarzała się godnie, co nie jest takie oczywiste w produkcjach 3D. Niektóre lokacje są wręcz ładne. Najbardziej razi powtarzalność pomieszczeń i ich układów oraz wszechobecna prostokątność i niezbyt wiele detali. Biorąc jednak pod uwagę, że minęło dziesięć lat, należałoby zasmucić się tym, jak bardzo wyhamował rozwój gier i grafiki. Dziesięć lat wcześniej ukazał się Quake 2. Różnice pomiędzy Q2 a ME są jednak o wiele wyraźniejsze, niż różnice pomiędzy ME a czymś współczesnym (chociaż trzeba przyznać, że są wyraźne). Kolejne dziesięć lat wstecz i jesteśmy już w całkowicie innej epoce, której nawet nie da się porównać.
Jeżeli jakimś cudem ktoś, kto lubi SF, w Mass Effect nie miał okazji zagrać, to zdecydowanie polecam. Mimo dychy na karku można zagrać bez obrzydzenia wizualnego, a fabuła jest jedną z lepszych.
Macie ochotę na sztukę usmażoną na ponad dziesięcioletnim oleju ?
Nie ?
I tak dostaniecie.
Szukałem, szukałem i znalazłem. "Łojejku jakie to słabe" - przeszło mi przez myśl. No ale przecież się tyle naszukałem, to nie wyrzucę.
Udostępniam "prawie" tak jak było, a było "zacnie". Technicznie także. Dwa "odcinki" wyciąłem, bo były zbyt polityczne jak na moje obecne nerwy 😉 Pozostało całe pięć części.
Jest tylko kilka różowych rzeczy, które toleruję. Różowa pantera, Różowy Floyd i różowe magnolie. Najlepsze kasztany są na placu Pigalle, ale na magnolie warto wybrać się do Cieszyna. W zasadzie do obu Cieszynów.
Tutaj nie ma co lać wody, tu trzeba się cieszyć widokami. Jeżeli macie okazję, to lepszego momentu niż teraz (z weekendem 21-22 kwietnia) już nie będzie!
Sprzątałem w magicznym miejscu i znalazłem jeden ze swoich projektów. Projektów z dawnych czasów. Projektów bez sensu. To znaczy z sensem, ale bez sensu. Idea urządzenia miała sens, dla mnie nawet bardzo duży. Założenia... mogłyby mieć sens, gdyby nie narzucone ograniczenia - a tak, to fantazja poniosła mnie trochę za daleko. Ograniczenia zaś - te już nie miały sensu w ogóle, im więcej czasu mija od wiekopomnej chwili pierwszego uruchomienia urządzenia - tym bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu.
Zapraszam na przydługą opowieść, pełną dywagacji, o tym jak zmierzyć czas otwarcia migawki w aparacie, o samych aparatach oraz o tym jak robić i przede wszystkim jak nie robić elektroniki.
Na płytkach wytrawiony jest rok - 2006. To były czasy, kiedy zdjęcia robiłem jeszcze Chinonem CM-4 albo już Chinonem CG-5. Na pewno z Zenitem TTL już wtedy nie biegałem. Chinony miały bagnet K i ten system pozostał ze mną do teraz. W tamtym okresie chciałem wiedzieć o fotografii wszystko. "I want it all and I want it now". Dotyczyło to także sprzętu. Chinon był u nas szerzej nieznany i pozostał zapomniany, ale sprzęt robił naprawdę wysokiej klasy.
CG-5 według mnie spokojnie mógł konkurować z Pentaxem ME Super. Zresztą, co tu dużo mówić, mamy 2018 rok, a ja nadal od czasu do czasu robię tym aparatem zdjęcia (choć przyznam, że ostatnie "od czasu" było dosyć dawno... pora to nadrobić) i spisuje się bez zarzutu. Wracając do tematu - obsesja na punkcie sprzętu i chęć zdobycia całej wiedzy - zaowocowała tym, że chciałem dowiedzieć się, na ile precyzyjne są migawki w aparatach. Wymyśliłem sobie więc prymitywny, ale jak mi się wydawało, bardzo dobry sposób pomiaru czasu otwarcia migawki. Otóż - chciałem świecić (obojętnie, czy przez obiektyw, czy bezpośrednio) na migawkę, a po stronie kliszy zamierzałem umieścić fototranzystor i reszta miała być już prosta. Migawka otwiera się, fototranzystor jest oświetlany, zaczyna przewodzić, zaczynamy liczyć czas, migawka zamyka się, fototranzystor przestaje przewodzić, kończymy liczyć czas. Wynik.
Mniej więcej tak (tylko to już wersja 2.0 ultra laser edition powstała na potrzeby tego wpisu):
I tu stało się to, co stać się musiało. Skończyła się teoria, a zaczęła się praktyka - czyli wszystko koncertowo zaczęło się tentegować.
Na papierze wszystko wyglądało dobrze. Fototranzystory, których użyłem miały czas włączenia i wyłączenia na poziomie pojedynczych mikrosekund. W dodatku różnica pomiędzy tymi czasami była znikoma (jedna, może dwie mikrosekundy) - więc się wzajemnie znosiły w moim pomyśle. Dobrałem takie, które pracowały w podczerwieni, więc światło dzienne miało nie być problemem. Oświetlać chciałem diodą podczerwoną. Maksymalna częstotliwość z jaką mógł pracować czujnik była na poziomie ponad 100kHz.
Aparaty, jakie były w moim zasięgu dysponowały najkrótszym czasem 1/1000 sekundy. Sprzęt, o którym wtedy tylko "ktoś, gdzieś" słyszał - 1/4000 a nawet 1/8000 s. Uznałem, że przyjmę za najkrótszy czas 1/8000, zaokrąglę do jednej dziesięciotysięcznej, czyli 100 mikrosekund. Głupio było jednak mieć rozdzielczość na poziomie tego co się mierzy, więc przyjąłem, że generator będzie działał na 100kHz, to nam daje impuls co 10 mikrosekund, w granicy działania fototranzystorów, a jednocześnie rząd wielkości więcej niż mierzony najkrótszy czas. W przypadku mojego sprzętu - dwa rzędy wielkości więcej. Widziałem świat w różowych barwach. Teraz mógłbym się zgodzić, że do tej jednej tysięcznej to jeszcze można by zastosować. Ale ale, wszystko się wtedy składało, błędy mi się znosiły - czas włączenia tranzystora był prawie identyczny jak czas wyłączenia; założyłem, że kurtyny w migawce przesuwają się w tym samym tempie, więc wypadkowa wynosi równe zero kropka zero sekundy i można o tym nie myśleć, dla czasu 1/1000 będę miał błąd na poziomie 1%...
.. tylko, że w swoim pędzie do wiedzy jakoś nie do końca zdawałem sobie sprawę, jak działa migawka szczelinowa. Byłem święcie przekonany, że niezależnie od czasu zawsze działa tak samo. Opada przednia kurtyna, naświetlana jest klatka przez wybrany czas, po czym opada tylna kurtyna i koniec. Myślałem, że kurtyny opadają tak szybko, że jest to pomijalne. W zasadzie jest to prawda. Tylko, że ta prawda kończy się w okolicy jednej sześćdziesiątej sekundy w przypadku aparatów, o których wspominam - i niewiele się zmieniło do dziś. To co dzieje się w przypadku krótszych czasów można opisać tak samo, z jedną, małą różnicą. Otóż - tylna kurtyna migawki zaczyna opadać zanim przednia do końca opadnie. Klatka filmu (a obecnie - matryca) nie jest naświetlana w całości - tylko przez przesuwającą się szczelinę pomiędzy kurtynami migawki.
To generuje kilka ciekawych efektów - zdeformowane obrazy szybko i prostopadle do ruchu migawki poruszających się obiektów czy ograniczenie minimalnego czasu synchronizacji ze zwykłą lampą błyskową. Ma to także wpływ na to, jak długo oświetlony jest fototranzystor w moim projekcie - nie jest płaski, nie znajduje się przy samej migawce. To powoduje, że rejestruje dłuższe czasy, niż powinien.
Metoda nie jest jednak tragicznie beznadziejna. Oświetlenie za pomocą punktowego światła, na przykład ze zwykłego wskaźnika laserowego powoduje, że wyniki są dużo bardziej wiarygodne. Niestety na pomysł zastosowania lasera wpadłem dużo później... ale teraz na potrzeby wpisu zbudowałem sobie na szybko "makietę" projektu, ze wskaźnikiem laserowym i oscyloskopem w roli miernika. Wyżej mogliście zobaczyć film z pomiarem czasu otwarcia migawki przez 4 sekundy. Poniżej czasy ciekawsze, na przykład jedna tysięczna:
Mam kilka wniosków z tej zabawy:
zdecydowanie lepsze rezultaty pod względem stromości zbocza impulsu generowanego przez fototranzystor uzyskałem umieszczając źródło światła po stronie migawki, a czujnik od strony obiektywu. Sami zobaczcie:
Nie mam pomysłu skąd taka różnica.
duże znaczenie ma geometria - jeżeli migawka nie jest prostopadle względem strumienia światła mamy kolejne błędy:
Przykład powyżej jest wykonany już pod sporym kątem, ale nawet w przypadku niewielkich zmian w położeniu źródła światła i czujnika względem migawki, różnice potrafią sięgać od dziesiątek do nawet setek mikrosekund.
w przypadku dłuższych czasów metoda daje satysfakcjonujące rezultaty - poniżej pomiar jedynego w tym aparacie czasu mechanicznego: 1/60 sekundy oraz najdłuższego manualnego: 4 sekundy:
Na koniec jeszcze jeden film, tym razem ćwierć sekundowe otwarcie migawki, także zmierzone całkiem dokładnie:
Zostawmy jednak fotografię i wróćmy do elektroniki. Projekt nazwany szumnie "Testerem migawki" nigdy nie miał wyglądać tak jak na filmach powyżej. Miał tylko zliczać czas (w dziesiątkach mikrosekund) i go wyświetlać. Marzyła mi się automatyczna zmiana zakresu i wyświetlanie 4 cyfr. Całość miała być prosta, zgrabna i superfajna. W tamtym czasie byłem tradycjonalistą (nie, żeby mi się jakoś później odmieniło) i chciałem to zrobić na mikrokontrolerze 8051. Do tego wyświetlacz LCD i gotowe.
I tak to miało być zrobione.
Niestety pojawił się "projekt" z cyfrówki. Postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zrobić coś, co chciałem zrobić, a jednocześnie zaliczyć tym przedmiot. Dla osób postronnych nie brzmi to pewnie jeszcze źle, ale pojawiły się pewne ograniczenia, które z miłego projektu zrobiły wrzód na...
Całkowicie odpadała logika programowalna, mikrokontrolery itp. To był już podobno XXI wiek, więc można było korzystać z takich nowości jak scalone bramki logiczne, prosto z roku 1961; czy nawet scalone liczniki, dekodery BCD czy, klękajcie narody - multipleksery! Niejako z automatu (nawet ja miałem trochę instynktu samozachowawczego) odpadał równocześnie wyświetlacz LCD. Dosyć szybko zrezygnowałem z pomysłu automatycznej zmiany zakresu (rezygnacja ów była moim przebłyskiem geniuszu, bo co prawda wymyśliłem jak to zrobić... na papierze, ale w rzeczywistości groziło mi zalutowanie się na śmierć). W kwestii wcześniej wspomnianego wyświetlania wyboru dużego nie było - padło na diodowe wyświetlacze siedmiosegmentowe (jedno muszę przyznać - one nawet teraz wyglądają przepięknie).
Tutaj wkroczyła jednak matematyka - wynik miał być wyświetlany z rozdzielczością 10 µS. Ze zmiany zakresu zrezygnowałem. To znaczy, że do wyświetlenia jednej sekundy potrzebujemy sześciu cyfr: 1 s = 100000 x 10 µS. Ale przecież aparaty mają czasy nawet 30 sekund... 30 sekund mieści się na 7 cyfrach, ale tak nieparzyście robić... no to damy 8 cyfr.
No i tu się zaczęło... 8 cyfr, to 8 dekoderów bin->7seg - nie, będziemy multipleksować, jeden dekoder, multiplekser albo dwa i już mamy liczbę scalaków pod kontrolą. Ale liczymy do stu milionów... no i się rozmnożyło - generator, multiplekser czy dwa, liczniki, dekodery. Na papierze wyglądało to całkiem przyzwoicie. Skończyło się na 16 scalakach, 8 wyświetlaczach i garści elementów dyskretnych. Szesnaście układów po 14 - 16 nóżek. Co to oznacza chyba się domyślacie - jeżeli nie - widać na zdjęciach.
W dodatku miałem kolejny doskonały pomysł - to musi wyglądać. Obudowa więc będzie jak najmniejsza. Projekt zaczął ewoluować z 2D - jedna płytka, w pełne 3D - skończyło się na trzech dwustronnych płytkach, jedna nad drugą, lutowanymi w zasadzie obustronnie. Wyobraźcie sobie uruchamianie tego układu. Dysponowałem wtedy multimetrem. I tyle.
Najcenniejsza nauka, jaką wyniosłem z tego dzieła, jest dosyć nietypowa. Otóż bardzo, ale naprawdę bardzo, dużo czasu straciłem na poszukiwanie przyczyn "problemów z dolnej części pleców". Poszczególne elementy niby działały, ale nie do końca, tablice prawdy momentami nie zgadzały się z tym, co działo się w układzie. Winowajczynią okazała się pasta lutownicza. Używałem układów z epoki - to użyłem i pasty lutowniczej z epoki. Niestety była tak wiekowa, że wykształciła świadomość. A jak wiadomo - impulsy nerwowe działają na prąd.
A prąd lepiej płynie w przewodnikach. Więc miałem pastę lutowniczą, która przewodziła prąd. Tak trochę. Bo to dopiero początek cywilizacji był. Rezystancja na poziomie dziesiątek kiloomów pomiędzy dwiema ścieżkami.
Wystarczyło.
Później było już z górki. Projekt działał, przedmiot zaliczyłem, do projektu nie wróciłem.
Rozkładając go teraz, widzę jednak, jak bardzo był nieudolny. Tutaj nie chodzi o to, że popełniłem cały szereg błędów. Te błędy były do popełnienia i do wyciągnięcia wniosków. Tutaj chodzi o to, że te błędy nigdy nie zostały poddane krytyce. Nikt ich nigdy nie zauważył i nie wytknął. Układ działał, w środku nie było procka, to super; następny.
A co boli najbardziej:
fetysz używania stabilizatora 7805. Pakowałem go wszędzie. Jednocześnie rezygnowałem z zasilania sieciowego, bo transformatory kosztują, bo są duże, bo można użyć zasilacza, na przykład 9V, albo 12V - będzie super, mam układ niezależny od zasilacza, bo sobie zrobię swoje własne 5V. Własne, najlepsze. Przetwornice to jak wiadomo czyste zło.
zero tłumienia zakłóceń i zasilanie prowadzone na hurra. Użyłem szesnastu układów TTL (no dobra, w większości serii HC i HCT, ale...) - ile widzicie na zdjęciach, na przykład, kondensatorów przy nich ?
wzorzec czasu zbudowany na przerzutniku Schmitta i układzie RC... w projekcie, który o mierzenie czasu się opierał i była to najważniejsza kwestia.
eklektyczne podejście do serii używanych układów, dopatrzyłem się 74 serii LS, HC, HCT i 64 z CEMI, które są nie wiadomo czym - S ? LS ? Standardowe ?
stracony czas. Wymyślenie i zaprojektowanie układu, łącznie z zasymulowaniem w Electronic Workbenchu (w boskiej wersji 5.12) zajęło mi pewnie jeden wieczór. Na tym powinien się ten projekt zakończyć. W zamian straciłem całe dnie na projektowaniu płytek, upychaniu tego w obudowie, lutowaniu w 3D, uruchamianiu układu bez właściwych narzędzi i powielaniu błędów. Mógłbym w tym czasie rozrysować z 10 innych rzeczy. Ale kto by sprawdzał 10 projektów...
Mimo wszystko warto podsumować i zakończyć pozytywnymi wrażeniami:
udało się zdobyć unikalną wiedzę na temat przewodzącej pasty lutowniczej
układ naprawdę działał !
zostały mi fajne wyświetlacze siedmiosegmentowe na płytce, którą w zasadzie da się "zaimportować" do innego projektu