Przeskocz do treści

3

Powszechnym jest przekonanie, że w obecnych czasach sukces można osiągnąć tylko będąc wybitnym przedstawicielem w wąskiej dziedzinie. Można powiedzieć, że w pewnym sensie stosuję się do tej zasady - poszerzam dziedziny swoich umiejętności i nie odnoszę sukcesu.

Łucznik 466
Łucznik 466

Tym razem zrobiło mi się żal starej maszyny do szycia. Łucznik 466, z aspiracjami do bycia starszym ode mnie, pokazał nam środkową igłę i stwierdził, że nie będzie szyć, bo nie. Pierwsze kłopoty zaczął sprawiać kilka lat temu, kiedy okazał się niesamowitym homofobem i spalił pedała. Już wtedy spotkałem się ze wspaniałą myślą techniczną czasów niesłusznie wracających i odkryłem oporowe sterowanie silnikiem. Sama zmiana oporu natomiast polegała na ściskaniu grafitowych krążków wewnątrz cylindrów. Szczerze mówiąc do teraz jestem w szoku jak genialne i beznadziejne jednocześnie było to rozwiązanie. Wtedy skończyło się na nowym pedale. Tym razem jednak problem wydawał się bardziej mechaniczny.

Mieliśmy chwilę słabości pod tytułem "no może już się po prostu skończyła (maszyna) i w końcu trzeba kupić coś nowego". Na szczęście szybkie rozeznanie rynku otrzeźwiło nas dosyć szybko. Albo plastik niefantastik albo kwoty czterocyfrowe. Pozostało więc oddanie do serwisu albo stanie się serwisem.

Wiadomo, że wygrała druga opcja.

Co prawda próbuję walczyć ze swoim "ja siam" i jednak pozwalać innymi ludziom coś zrobić, ale:

  1. W przytłaczającej większości przypadków jestem co najmniej zażenowany usługami "fachowców", by nie użyć nieco mniej społecznie akceptowanego słowa...
  2. Akurat w tym przypadku miałem chęć się dowiedzieć jak to w ogóle działa, że działa. I dlaczego w tej chwili nie działa.

Kiedy wbiłem sobie śrubokręt w palec, pierwsze wątpliwości nieśmiało zaczęły pochrząkiwać.

Nieco później okazało się, że strasznie sucho jest we wnętrzu tej piekielnej machiny.

  • Ty to czasem oliwisz albo coś ?
  • A to trzeba ?

Domyślacie się już pewnie co było największym problemem. Brak smarowania i może lekki brak regulacji. W miarę logiczne wydawało się rozebranie wszystkiego do końca, wyczyszczenie, nasmarowanie, poskładanie i regulacja. Przystąpiłem do dzieła zniszczenia.

Podwozie czołgu
Podwozie czołgu

Trochę później uznałem, że kompletem "najwyższej" jakości narzędzi, marek własnych marketów budowlanych, to ja sobie mogę wiadomo gdzie podłubać. Ta maszyna to prawdziwy czołg. Korpus silnika to w zasadzie korpus silnika samochodowego. Równie piękny, równie ciężki, ale gdyby go upuścić na podłogę, to zepsuje się podłoga. Nie sądzę, żeby to było możliwe do zajechania - no wyobraźcie sobie silnik z Lemcedesa, który nie przekracza 1000rpm przez całe swoje życie. A ta maszyna do szycia to taki właśnie przypadek.

No dobra, to bardziej silnik z malucha... ale nadal silnik. Zobaczcie kto to robił:

Korpus maszyny - fsm
Korpus maszyny - fsm

Nadeszła pora zasięgnięcia opinii ekspertów - Google, YouTube... no i Elektroda... Nie zmieniło to (na tym etapie) jednak wiele i uznałem, że osiągnięty stan rozbebeszenia jest całkiem satysfakcjonujący i można przystąpić do czyszczenia i utytłania wszystkiego w smarach i oliwach. W końcu nastąpił moment, w którym postanowiłem maszynę poskładać do kupy. Na początku szło całkiem nieźle. Może jestem stary, ale jednak czasem korzystam z nowoczesnej techniki, dokumentowałem więc zdjęciowo wszystkie etapy rozbiórki. Trochę się to przydawało, ale całość jest składalna w miarę intuicyjnie.

Fragment mechanizmu zygzaka
Fragment mechanizmu zygzaka

A później dotarłem do mechanizmu zygzakowania. Godzinę później szukałem ukrytej kamery i oczekiwałem, że zaraz ktoś wyskoczy zza szafy krzycząc "mamy cię". Wyobraźcie to sobie - jeden element z dwoma nagwintowanymi otworami, dźwignia z dwoma otworami i dwie śrubki. Do tego trzy zdjęcia tego elementu, kiedy był poskładany. No jak trudne może być złożenie tego? Półtorej godziny później zaczynałem wątpić w swój rozsądek. Dwie godziny później znalazłem przyczynę wszystkich niepowodzeń!

Piwo nadal było zamknięte!

Po kolejnych pięciu minutach wszystko udało się poskładać. Później było już niestety niezbyt spektakularnie i bez przygód. Poskładałem, wyregulowałem, dałem do przetestowania, złamaliśmy igłę, wyregulowałem bardziej na poważnie, dałem do przetestowania, działa.

Ale ale, nie byłbym sobą, gdybym nie przetestował sam. Co oczywiście wymagało zdobycia kolejnej odznaki - za umiejętność szycia.

Oczywiście że rozkminiłem, urocze, nieprawdaż:

Testowe szycie
Testowe szycie

1

Robiąc kanapki do pracy zdarza mi się słuchać radia. Odbiornik jest chyba w moim wieku, więc posiada pokrętła. Z tego powodu trudno zmienić stację mając ręce utytłane jedzeniem. To zaś powoduje, że raz wybrana stacja pozostaje nią na dłuższą chwilę. Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem uzewnętrznienia swojego żalu wywołanego poziomem prezenterów w popularnych stacjach. Być może się starzeję, być może nie mam poczucia humoru, być może jestem po prostu zmierzły, ale poziom żenady i robienia z siebie nieśmiesznych idiotów osiągnął poziom krytyczny. Co gorsza - ustanawiane są wciąż nowe rekordy.

Kilka dni temu kropla przelała czarę goryczy. Otóż prowadzący odkryli, że organizowana jest kolejna Polska Wyprawa Antarktyczna organizowana przez Instytut Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk.

http://www.arctowski.pl/uruchom.php?p=489

W związku z czym trwa nabór kandydatów. No i się w audycji zaczęło. Na pierwszy ogień poszli politycy - trzeba ich tam wysłać. W zasadzie to tutaj trudno się dziwić takiej reakcji, bo chyba każdy by się ich pozbył i jest to wręcz reakcja naturalna... Jednak chwilę później temat się rozwinął - co mogłoby przekonać prowadzących, żeby pojechać, czy to ma sens, a jeżeli tak, to za ile, dlaczego tak, a dlaczego nie. Konkluzja była niestety smutna, bo chociaż nie wprost, to jednak według mnie jednoznacznie - według prowadzących jest to misja dla idiotów, straceńców i życiowych nieudaczników.

To może się nad tym zastanówmy.

To jest roczna wyprawa na Polską Stację Antarktyczną imienia Henryka Arctowskiego, położoną na wyspie Króla Jerzego, która leży w Antarktyce - konkretnie w archipelagu Szetlandów Południowych. Nie jest to więc tak całkiem Antarktyda, ale prawie i są pingwiny. Zresztą - zobaczcie sobie na mapie - to jest zaraz obok takiego fajnego "fraktalnego" półwyspu (Półwyspu Antarktycznego).

Załoga to jakieś dwadzieścia osób. Decydując się na wyjazd, decydujesz się na roczne przebywanie w grupie około dwudziestu osób (jeżeli dobrze doczytałem, niektóre wyprawy były nawet mniej liczne, niektóre były większe), czternaście tysięcy kilometrów od domu i jakiś tysiąc kilometrów oceanu do najbliższej cywilizacji. Raczej nie liczyłbym na regularne połączenia wygodnym promem. Jesteś więc odcięty przez kilka miesięcy od świata i zdany na łaskę i wzajemną pomoc w wąskim gronie. Pomoc w każdym możliwym zakresie, także medycznym. Aby się na coś takiego zdecydować trzeba być albo, powiedzmy delikatnie - niezbyt rozgarniętym, albo mieć WIELKIE sami wiecie co. Nie sądzę, żeby na wyprawę kwalifikowali się ci ludzie z pierwszej grupy - bo w momencie, kiedy od tych kilku osób wokół może bezpośrednio zależeć Twoje życie - chcesz mieć wśród nich tych najlepszych, nie najgorszych. Stąd prosty wniosek, że na wyprawę są wybierani ludzie doskonale wykwalifikowani, o szerokim spektrum umiejętności miękkich i twardych, w dodatku z dużymi, niezależnie od płci,... no - odważni.

To trochę nie zgadza się z lansowaną przez prezenterów teorią o nieudacznikach...

Pojawił się także temat zarobków. Wiadomo przecież, że jedyną możliwą do wyobrażenia sobie motywacją w przypadku takiego wyjazdu jest wielka kasa kasa kasa...

Niestety, chyba wielkość tej kasy nie była przekonująca, bo wielkiego entuzjazmu z siebie panowie nie wykrzesali. Znaczy za mało.

Tu też się można zastanowić, chociaż ja nie muszę, bo zastanawiałem się już kilka lat temu. Nie będę ukrywał, że trochę mnie taki wyjazd fascynuje i całkiem poważnie się nad aplikacją zastanawiałem. W swoich rozważaniach, oczywiście, także dotarłem do wątku finansowego. Ja jednak rozpatrywałem taką wyprawę jako niesamowitą przygodę, może nawet największą w życiu (a na ten moment na pewno), poszerzenie horyzontów i wręcz niesamowite perspektywy po powrocie. Pomyślcie o tym - już sama podróż to niesamowita przygoda - to raczej nie jest to samo co zamówienie ubera po zachlaniu w piątkowy wieczór. Cały mój wątek finansowy sprowadzał się do tego, skąd skombinować pieniądze na utrzymanie przez rok mieszkania itp opłat po zwolnieniu się z pracy. Naprawdę - w pierwszym odruchu nie zakładałem, że za udział w tym przedsięwzięciu można w ogóle zarobić pieniądze. Wystarczyłaby mi sama świadomość, że tam byłem. Wieczny splendor i chwała.

No ale najwyraźniej jestem nieudacznikiem i życiową ofiarą, skoro chciałbym tam pojechać z własnej woli. Różnica między takimi jak ja oraz tymi, który widzą w tym tylko "za małą kasę, żeby się opłacało jechać" jest taka, że my, gdybyśmy jednak chcieli, to może mielibyśmy jakieś szanse, żeby się zakwalifikować. Całej reszcie gratuluję samej idei sprzedania roku swojego życia za nic więcej, niż kilka podobizn królów. Bo przecież dla Was taka wyprawa nie ma żadnego innego celu...

Na koniec najważniejsze:

The Thing 1982 - Movie Poster

Zdarza mi się czasem poruszać temat pracy, jej braku lub poszukiwania. Często w takim przypadku pojawia się pytanie, czy w sytuacji podbramkowej podjęłoby się pracę poniżej kwalifikacji czy oczekiwań.

Nigdy tak naprawdę głębiej się nad tym nie zastanawiałem. Zwykłem uważać, że gdyby trzeba było, to nie będę miał problemu z podjęciem pracy na kasie w markecie czy na stacji. Może nieco gorzej wychodziłoby mi odbieranie długów, tak coś czuję. Nie wróżę sobie także kariery jako wokalista. W roli alfonsa też się za bardzo nie widzę.

Tak, sukcesów w tych branżach raczej bym nie odnosił, ale gdyby trzeba było - lepsze to niż karton pod mostem.

Ostatnio odkryłem jednak zawód, którego nie dałbym rady wykonywać.

Branża rozrywkowa.

Przechodziłem przez targ w pewnym uzdrowisku (optymalizowanym raczej pod kątem seniorów).

UWAGA! Naciskasz "Play" na własną odpowiedzialność. Zmiany w psychice są nieodwracalne!

Po dziesięciu minutach pracy, jako sprzedawca szlagierów na targu, prawdopodobnie doszłoby do masakry.

2

Napisałem, że niektóre stare wpisy z Bloka będą się co jakiś czas pojawiać. Dziś jest pierwsza taka okazja i pojawi się pięć archiwalnych artykułów naraz (oczywiście z jednym motywem przewodnim). Na początku jednak trochę didaskaliów i nostalgii.

Podczas rozmowy w gronie, którego to grona charakteru nie potrafię jednoznacznie określić, przypomniało mi się, co bardzo chciałem kiedyś w życiu robić i chyba nadal chciałbym.

Z dwadzieścia lat temu chciałem pisać gry komputerowe.

Dwie nawet stworzyłem.

Pierwsza powstała na przełomie podstawówka / technikum i była to moja wersja gry Sokoban, czyli, jakże oryginalnie nazwany - PaBreKOBAN. Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu - samoszacun. Dostęp do internetu kosztował wtedy konkretne pieniądze, które trzeba było zostawić w "kafejce", więc w zasadzie rozkminiałem całość na podstawie:

Biblia Turbo C++
Biblia Turbo C++
Biblia Turbo C++ - zakładki
Biblia Turbo C++ - zakładki
Biblia Turbo C++ - printf
Biblia Turbo C++ - printf

oraz wydruków "tutoriali" z dyskmagazynów takich jak Tankard, Wrotki czy Dragon - głównie do części pisanych w asemblerze x86.

Sama gra wyglądała mniej więcej tak:

PaBreKOBAN - menu
PaBreKOBAN - menu
PaBreKOBAN - gameplay
PaBreKOBAN - gameplay

Przejrzałem źródła i jest to napisane od zera, z własną biblioteką graficzną w asemblerze, własną obsługą bitmap, pakowaniem danych we własne, nazwijmy to archiwa itp. Jakość kodu momentami rozkłada, ale to wiem teraz, prawie dwadzieścia lat później. W zasadzie, jestem z tej gry dumny.

Tu akurat zrzuty z DOSBoxa, bo, jak mniemam z powodu moich "wysokiej jakości" wstawek asemblerowych, gra nie chce się za bardzo odpalać na współczesnych systemach...

Zauważyłem też, że moja wersja trafiła na czyjąś zbiorczą listę klonów Sokobana:

http://www.abelmartin.com/rj/sokoban_prog2.html

To znaczy, że ktoś to znalazł i odpalił. Co prawda chyba mu się trochę sypało, ale to i tak prawie jak sukces, czyż nie?

 

Skończmy wpadanie w samozachwyt i wspomnijmy jeszcze o drugiej ukończonej przeze mnie grze. Tym razem trafiło na grę wzorowaną na Tronie. O szczegółach poniżej, w "oryginalnych" wpisach sprzed lat. Mnie natomiast kusi zrobienie tego na nowo, w sposób dla mnie nowy, powiedzmy w Pythonie i z obsługą grania po sieci.

A potem... później podbiję świat swoją przygodówką. Ale to już inna historia.

 

Poniższy wpis został opublikowany 21 czerwca 2011 roku. Prezentowany bez istotnych zmian i poprawek. Poprawiłem formatowanie oraz linki. Gra, o której we wpisie wspominam, to Achtung, die Kurve!

Tron PaBre'go odnaleziony!

Wiedziałem, że gdzieś to mam.
Źródła TRON-a w moim wykonaniu.

Historia jest prosta. Jeszcze za czasów technikum, grywaliśmy w MegaBlast, Zuzel (ten kultowy, jednoklawiszowy), czy Tron'a.
Wszystkie pozwalały na grę przynajmniej czterem (a Tron sześciu) graczom na jednej maszynie (i jednej klawiaturze...) oraz działały na dostępnym nam wtedy supersprzęcie typu 386 - 486.
Tron jakiego posiadaliśmy był z ,,ulepszeniami'' - można było skręcać pod dowolnym kątem i trafiały się "eventy" typu przyspieszenie akcji etc.

Później, zamiast robić karierę i zarabiać pieniądze, poszliśmy na studia. Studia dzienne na uczelni publicznej rządzą się specyficznymi prawami - na przykład normą jest, że zajęcia są od 8 do 10, a później od 14 do 16...
Coś przez te n godzin robić trzeba, a pojemność piwna jest ograniczona (nawet studenta). W tamtym czasie posiadałem wielkiej mocy laptoka - mała Toshiba zdaje się z Pentium 133. Rozstawiając się z tym na stołach pod aulami wywoływałem niemałe poruszenie - to były już czasy Core2Duo w laptokach.
Przypomniały nam się Tron-o-rozgrywki. Niestety, nie byliśmy w stanie wygooglać ,,naszej'' wersji gry - prawdopodobnie miała inną nazwę.

PaBre ma jednak czasem przebłyski, czasem chce sprawdzić, czy potrafi, albo czy ,,się da''. W ten sposób, w ciągu jednego ,,okienka'' między zajęciami powstała moja wersja gry. W ciągu kilku dni została w miarę dopracowana (wszystko tworzone tylko i wyłącznie na wydziale) i mogliśmy grać w 6 osób na maleńkim ekranie, z archaiczną matrycą o żałosnych kątach widzenia i maleńkiej laptokowej klawiaturze.
Czysta, niczym nieskażona frajda!
Brakowało menu czy możliwości konfiguracji - zmiana ilości graczy lub mapowania klawiszy polegała na zmianie stałych w źródle i przebudowaniu programu. Kilka ,,upgrejdów'' tam jednak zakodowałem - pojawiają się przeszkadzajki, jest rozbudowana punktacja (punkty dostaje się za każdego, kto rozbił się na twoim śladzie). Skręty są ,,klasyczne'' - pod kątem prostym. Oficjalny powód to przywiązanie do tradycji, a tak naprawdę bolała ilość potrzebnych obliczeń - chcieliśmy sobie pograć, a nie optymalizować program, żeby wszystko działo w miarę szybko.

Teraz odnalazłem źródła - jest także DOS'owa binarka. Co najfajniejsze - gra kompiluje się i w dzisiejszych czasach bez problemu. Tak więc mam już Linuksową binarkę. Grywalność jest niestety mizerna, bo wszystko działa ,,trochę'' szybko.
W ciągu kilku dni postaram się jednak uniezależnić prędkość działania od sprzętu i dodać możliwość konfiguracji.
Zaraz później z wielką pompą zrobimy premierę i podbijemy Świat 🙂

 

Poniższy wpis został opublikowany 21 czerwca 2011 roku. Prezentowany bez istotnych zmian i poprawek. Poprawiłem formatowanie oraz linki.

Tron PaBre'go - informacje dodatkowe.

Szybko pojawiły się pytania, poza tym kilka kwestii sam chcę wyjaśnić.

Tron PaBre'go został napisany w standardowym języku, do zastosowań ,,nieważne jak, ma szybko powstać i byle działało, w miarę...'', czyli C z domieszkami z C++. A w zasadzie to w C++ pisanym w stylu C. Sami wiecie - taka programistyczna schizofrenia.

Biblioteką graficzną jest Allegro. Zrezygnowałem z mojej niezniszczalnej 13h (tej od PaBreKOBAN'a, animowanych szeregów Fouriera itp), bo jednak 320 x 200 to w tym przypadku zbyt mało.

Program powstał w DJGPP. Wyszedł całkiem zgrabny - zaledwie około 240 linii, ale trzeba przyznać, że kilka jest ,,spakowanych'', np takich:


else if (pl[i].dx == 0 && pl[i].dy < 0) { pl[i].dx = 1; pl[i].dy = 0; }

Niemniej, więcej niż 300 by nie było.

Maksymalna liczba graczy jest w zasadzie nielimitowana - ale ograniczaliśmy się do sześciu.
Ilość graczy oraz klawisze są konfigurowalne jedynie w źródle.

Rozdzielczość - dowolna, konfigurowalna oczywiście w źródłach. Graliśmy w 640x480.

Pozycja startowa jest losowana.

Sterowanie jedynie dwuprzyciskowe - ,,w lewo'' oraz ,,w prawo''.

Losowe są zdarzenia dodatkowe - pojawianie się ,,kulek przeszkadzajek'' lub wysyp pojedynczych pikseli (na wszystkim się oczywiście można rozbić - ale wysyp pikseli trzeba zlikwidować - to był nieudany pomysł).

Każdy gracz po rozbiciu się zostawia na ekranie emotki (losowe położenie) - w swoim kolorze, więc rozbicie się na nich powoduje naliczenie punktów.

Punktacja jest prosta - "last man standing" otrzymuje dwa punkty, dodatkowo każdy z graczy otrzymuje punkt za każdego, kto rozbił się na jego śladzie.

,,Starą'' binarkę dla DOS'a mogę udostępnić, ale nie mam starej wersji biblioteki Allegro. Czy będzie działać z nową - nie wiem. W DOSBox'ie nie działa.
Linuksową binarkę także mogę udostępnić. Biblioteki każdy sobie kombinuje wtedy na własny rachunek 😉
Źródeł nie upublicznię. Wstydzę się.

 

Poniższy wpis został opublikowany 21 czerwca 2011 roku. Prezentowany bez istotnych zmian i poprawek. Poprawiłem formatowanie, linki i jednego strasznego babola ortograficznego. We fragmencie o kolei i drogach miejcie na uwadze, że był to okres, kiedy droga nad morze kończyła się w Łodzi, a dalej "nie było niczego", natomiast w przypadku PKP... nadal można było się przejechać kiblem z drewnianymi siedzeniami, ewentualnie w zimie usmażyć jajka na plastiku.

Piekło zamarzło, świnie latają, wyszedł DNF, PaBre udostępnia kod.

Minęło ponad pół roku od ostatniego wpisu na Bloku.
Był to wpis nt Portfolio i poszukiwania przeze mnie pracy. Mam nadzieję, że czytelnicy szybko kojarzący fakty, potrafili odtworzyć sobie moją sytuację - tak, znalazłem pracę, całkowicie wybiło mnie to z rytmu i Blok nieco się zakurzył.

Powrót do stanu stabilności co prawda trochę trwał - ale powiódł się. Może gdyby automatyka nie była w piątki na 8 rano, to potrafiłbym zbudować lepszy regulator życia, taki który szybciej tłumiłby drgania... Najważniejsze jednak jest to, że tłumi a nie generuje 😉

Ostatnimi czasy mamy wysyp zaskakujących, niespodziewanych, wręcz niesamowitych zjawisk. Zaczęło się (owszem, dosyć dawno) od wypuszczenia przez Blizzarda patcha 1.10 do Diablo 2. Teraz ukazał się Duke Nukem Forever. Nie grałem, nie wypowiem się. Postanowiłem jednak wskoczyć do strumienia zmian i zjawisk wręcz magicznych. Udostępnię źródła TRON'a by PaBre.

Całe szczęście, istnieją jeszcze rzeczy niezmienne, punkty oparcia, prawdziwe Gwiazdy Polarne na Ziemi - umożliwiające odnalezienie się w dynamicznej rzeczywistości, powrót do własnego ja i swojego miejsca we wszechświecie - polskie koleje i polskie drogi.

O odnalezieniu źródeł mojej wersji gry informowałem, z dokładnością do minuty, rok temu.

Kod jest ohydny, zawiera mnóstwo perełek w stylu:


struct player
{
 char klr;
 char kll;
 int kolor;
 int px;
 int py;
 float dx;
 float dy;
 int lockright;
 int lockleft;
 int zywy;
 int punkty;
};

Urzekające, nieprawdaż? W jednej strukturze mamy zmienne po polsku, zmienne po angielsku, a nawet schizofrenię w pełnym wydaniu - dwa języki w jednej nazwie - klr, to zapewne skrót od ,,klawisz right''.

Nie chcę upubliczniać takiego potwora, dlatego kod zostanie wydany za kilka dni, po małej kosmetyce.

 

Poniższy wpis został opublikowany 26 czerwca 2011 roku. Prezentowany bez zmian i poprawek.

opentron - pierwsze upublicznione źródła PaBre'go

Zgodnie z zapowiedzią - stało się.
Źródła minigry, stworzonego na kolanie, na wydziale uczelni, klona TRON'a - ujrzały światło dzienne.

Jak się okazuje, jakiś czas temu trochę poprawiłem całość, dodałem menu i konfiguracja nie wymaga już rekompilacji 😉 Nadal jest to jednak oprogramowanie napisane ,,na szybko, na kolanie'' - jeżeli ktoś cierpi na nadmiar wolnego czasu - może poprawiać.

Rozdzielczość należy zmieniać ręcznie w pliku ,,setup'' - nie wiem dlaczego tak zrobiłem, nie miałem siły i chęci dociekać.
Po wyświetleniu punktacji, nową rundę zaczyna się spacją.
Wyjście jest możliwe w każdym momencie, poprzez naciśnięcie ESC - wychodzi się z programu całkowicie. Oczywiście to tak ma być! To nie bug, to ficzer...

Nie-windowsowcy wklepują make i (zakładając, że mają odpowiednie biblioteki - w Debianie potrzeba liballegro-dev) sekundę później mogą grać.

Dla fanów Billa chciałem zrobić binarkę, ale poległem. Nie rozumiem tego systemu, nie znam się, nie potrafię, ja tu tylko sprzątam. Nawet już pod DOS'a nie ma lekko - DJGPP zdziczało...
Przykro mi - może kiedyś się zmuszę, może ktoś to skompiluje i podrzuci binarkę...

Źródła opentron'a (tak nazwałem projekt), na licencji GNU GPL v3, można dorwać po HTTP, lub SVN'em:
http://xp-dev.com/svn/opentron/

 

W swoich archiwach mam jeszcze jeden wpis związany z tematem przewodnim - TRONem. W zasadzie nie na temat, ale aby trochę ostudzić swoje własne grafomańskie zapędy (bo to mi się straszne wydaje) - re-publikuję.

Poniższy wpis został opublikowany 31 grudnia 2010 roku. Prezentowany bez istotnych zmian i poprawek. Poprawiłem formatowanie oraz linki. Usunąłem jeden żałosny "żart".

PaBrecenzja - TRON: Legacy

Po marnym 2.5D, którego doświadczyłem na seansie Avatar'a, nie zamierzałem prędko wybierać się na kolejny film "czy de".

Ale TRON.

Są takie wydarzenia w życiu, w których po prostu trudno byłoby nie wziąć udziału. Własne narodziny. Gwiezdne Wojny w kinie, format c:, no i teraz dołączył do tego TRON. Nieważne co myślę o 3D, nieważne że zapowiadała się kapa, nieważne że popcorn.

Cypis: ,,PaBre, idziemy na piwo''
PaBre: ,,No, jakiś dzień koniecznie''
Cypis: ,,Taaa... no to idziemy do kina (na film)''
PaBre: ,,Ueee jakoś nie mam ochoty''
Cypis: ,,Na TRON-a''
PaBre: ,,Gdzie i kiedy mam być?''

Odkopałem płytkę z klasykiem, obejrzałem rano, a po południu wydaliśmy 25zł od łebka w ajmaksie.

Nie potrafię zrozumieć jednego - dostaję te śmieszne niedopasowane bryle, jestem na filmie "3D", przed filmem są reklamy - niektóre dotyczą filmów 3D. Dlaczego one są płaskie?

Alkoholik mode on - obraz się rozdwoił, pora zakładać okulary. Startujemy.
Napisy końcowe, zbieramy się.

A teraz to co pomiędzy. Uwaga, tekst może być z lekkim zabarwieniem spoilerowym, dlatego jeżeli jeszcze nie widziałeś filmu, to jesteś większa dupa kinowa ode mnie i możesz nie czytać dalej.

Fabuła jak fabuła. Przecież nie po to się idzie na taki film. O ile oryginalny TRON był czymś nowym i fabuła mogła być liczona na plus (tak naprawdę była słabiutka, ratował ją geekowo - nerdowy klimat, nawiązania, świeżość i styl) to po nowym w wersji fabularnej spodziewałem się dokładnie niczego. I nie zawiodłem się. Całość co prawda jest ,,Disney'owska'', ale od kiedy ta wytwórnia podpisuje się pod dziełami typu Hania Góralka i bajkami wyglądającymi jak rzygi z Kartonowej Sieci, to nie jest to wyznacznikiem czegokolwiek. Tak więc fabuła jest. Nie przeszkadza, można ją z czystym sumieniem pominąć i cieszyć się filmem.

TRON: Legacy jest tym dla TRON'a, czym nowe Gwiezdne Wojny były dla Gwiezdnych Wojen. Z tą tylko różnicą, że w Star Wars'ach mieliśmy Jar Jar Zaraz Wyjdę z Kina, a tu mamy Quorrę (znaną, ekhem ,,szerzej'', jako Trzynastka z Doktora Dom), w stylu Umy Thurman z Pulp Ficion, na którą w zasadzie nie można się napatrzeć 😉

Akcja jest. Wszystko błyszczy, wybucha, miga. Całkiem sympatycznie się to ogląda. ,,Bogata'' paleta barw jest chyba żywcem wzięta z 1982 roku. "3D" oczywiście obsysa z każdej strony i jest kompletną porażką. Naprawdę, nie warto. Lepiej iść na wersję przed okresem dojrzewania, a zaoszczędzoną kasę wydać na piwo albo drugi film, dla odmiany może być taki z fabułą.

Muzyka to zdecydowanie najsilniejsza strona filmu. Soundtrack jest dostępny od kilku tygodni i po raz pierwszy w swojej karierze malkontenta, znałem muzykę do filmu przez zobaczeniem filmu. Soundtrack jako ,,standalone'' jest dobry, a nawet bardzo dobry. Muzyka kojarzy się nawet ,,nie-nerdom'' z ,,muzyczkami z komodore czy atari'', a do tego ma klimat. No po prostu ma. Udało się Daft Punk'owi. To chyba wystarczy za komentarz i rekomendację. Od siebie dodam, że utworów mogłoby być mniej, ale za to dłuższych. Zaś w filmie dopasowanie jest świetne, może to zasługa tego, że jak wiadomo ,,lubi się tylko te utwory, które się zna''. Po raz pierwszy jednak byłem naprawdę zadowolony z udźwiękowienia filmu i nagłośnienia w kinie. Jak coś zrobiło pierdut, to było to słychać i czuć.

Lukier i cukierki. Czyli to, po co tak naprawdę ogląda się na TRON: Legacy. Nerd-owy lukier i Geek-owe cukierki. Film jest pełen nawiązań, aluzji i żartów. Niektóre są podane dosyć ordynarnie, część jest subtelna, większość cieszy. Sporo jest nawiązań do TRON'a z roku 1982. Nie brak odniesień do technologii ,,teraz i wtedy'', cieszy uniksowa konsola i `kill -9` 😉 pełno (ale serio: cała masa) jest nawiązań do Gwiezdnych Wojen i Gier Wojennych, Terminatora czy Matrixa. Jest i Łowca Androidów, w dodatku w dobrym wydaniu. Ostatnie sceny są jednoznaczne, ale pierwsze sceny w Grid'zie (po wessaniu juniora) - mają klimat Blade Runnera. Te kilka(naście) sekund jest fenomenalne. Naprawdę. O Pulp Fiction już wspominałem. To tylko najbardziej jaskrawe i oczywiste przykłady. Muzycznie (pod względem jakości klimatu) miewałem skojarzenia z Sorcerer'em (Cena Strachu). Jest tego więcej, część też mi zapewne uciekła. No i jest jeszcze coś lokalnego, czyli gejowaty program Zuse. Dla mnie został ZUS'em. Wielka szkoda, że w tej roli nie został obsadzony David Bowie. Jak to się mówi, to by było ,,epic''. (Przy okazji kolejny smaczek - sprawdźcie sobie kim był Konrad Zuse, bo Alan Bradley chyba jest oczywisty)

Tutaj warto zauważyć, że napisy są po prostu do dupy. Największą (zaraz po pomyleniu babci z dziadkiem) perełką jest przetłumaczenie "grid" jako ,,sieć''. Słownikowo to to może nie jest źle, ale kontekst... Jednym słowem napisy trzymają poziom tłumaczenia ,,Bones'' z Polsatu. A ja po prostu nie potrafię nie przeczytać tekstu, który pojawia się w zasięgu mojego wzroku, nawet jeżeli go przeczytać nie chcę.

Drugi raz się na pewno do kina nie wybiorę, ale gdyby mnie zmuszali, to z dwu powodów uległbym: muzyka i Quorra. Film jednak jeszcze kiedyś na pewno zobaczę z własnej woli, także w poszukiwaniu nawiązań i podtekstów, które mi umknęły.

Czy polecam? Ten film nie należy do kategorii ,,rzeczy polecane / odradzane''. Jeżeli jest to film dla Ciebie, to doskonale o tym wiesz i zapewne już na nim byłeś(aś). W ostateczności dopiero pójdziesz, ale wiesz, że nie ma takiej siły na tym świecie, która by Cię przed tym powstrzymała. Nieumrzeć też się niestety nie da.

Zaś jeżeli jesteś biedną dziewczyną, człowieka będącego jednym z nas (odwrotnej sytuacji nie potrafię sobie wyobrazić, nieważne jak bardzo się staram) i zostałaś zaciągnięta do kina - sorry.

Ah, byłbym zapomniał. Przekaz. Morał. Sens filmu.

Metoda uderzeniowa działa.

3

Kiedy byłem dzieckiem (cierpię przeokrutnie używając tej frazy, gorzej byłoby tylko "za moich czasów") taki widok był czymś niespotykanym. Coś takiego było absolutnie niemożliwe. Raj.

Kasztanowe pole
Kasztanowe pole
Kasztan szelma
Kasztan szelma

Tyle kasztanów luzem na ziemi mogłoby leżeć jedynie zaraz obok Świętego Graala (przy czym Graal byłby zdecydowanie bardziej prawdopodobny).

Natomiast teraz, w przepiękne jesienne popołudnie taki widok można zastać wzdłuż mocno uczęszczanego szlaku spacerowego, wśród rodzin z dziećmi i wielu, wielu biegających przyszłości.

One tak sobie leżą. Błyszczą się w słońcu. Na ścieżce, obok ścieżki. Rozłupane. Całe. Zerkające nieśmiało z wnętrza skorupki i te całkiem bezpruderyjne, zupełnie gołe, wygrzewające swoje krągłości w pełnym słońcu.

Kasztan szelma skromniejsza
Kasztan szelma skromniejsza

I praktycznie nikt ich nie zbiera! Pewnie gdyby zrobić grę na smartfony "kasztan kolektor", to odniosłaby spektakularny sukces. A prawdziwe leżą, zapomniane i niechciane.

Kiedyś przy takiej pogodzie i o tej porze roku, aby zdobyć kasztana, to trzeba było albo wspiąć się na drzewo i się natrząść, albo celnie rzucać patykami. Żaden kasztan nie leżał na ziemi dłużej niż świeżaki w Biedronce.

Na szczęście są jeszcze takie stare dziady jak my. Oto plon półgodzinnego przebywania pod jednym drzewem (zaraz obok lodziarni i placu zabaw, żeby nie było).

 

Kasztanowy plon
Kasztanowy plon