Przeskocz do treści

Pierwszy Mass Effect. Ahh. Któż tej gry nie zna, któż nie grał...

Ja nie grałem. Ja nie znałem.

Witamy w AD 2018. Minęło jakieś dziesięć lat od premiery. Nie przepadam za grami TPP, pseudo RPG też mnie średnio kręcą, ale przynajmniej zapowiadało się SF a nie Fantasy. Dałem Shepardowi szansę.

 

TL;DR:

Nie pamiętam kiedy kończyłem jakąś grę siedząc do 5 rano.

 

Wersja nieco obszerniejsza:

Przygoda zaczyna się dosyć chłodno - problemami z uruchomieniem. Po ich rozwiązaniu rzucani jesteśmy w środek niepozornej misji, która oczywiście rozwinie się do ratowania galaktyki. Poziom chaosu na starcie jest dosyć wysoki, nie wiadomo o co chodzi. Dostajemy co prawda mnóstwo informacji, ale na tyle różnych tematów, że tak naprawdę nie wiemy i nie rozumiemy nic. Początkowy szok i zagubienie jednak mija dosyć szybko, historia zaczyna się robić interesująca i dosyć wciągająca. Klimat jest przekonujący i bardzo mi podpasował. Im dalej w las tym lepiej, sporo spotkanych postaci jest ciekawie zarysowanych. Zadania jakie dostajemy nie są specjalnie skomplikowane, ale pojawiające się od czasu do czasu wybory są zrealizowane całkiem zręcznie i rzadko są oczywiste.

Z rzeczy, które mi przeszkadzały:

  • powtarzalność misji pobocznych - jeżdżenie po planetach
  • system walki
  • questy typu przynieś, podaj, pozamiataj

Wykonałem wszystkie misje poboczne, więc co się najeździłem po pustych i kanciatych planetach to moje (a i tak nie robiłem subquestów subquestów). Pod koniec już było to naprawdę nużące.

Natomiast system walki... przez pół gry walczyłem z nim, a nie z zagrożeniami czychającymi na galaktykę. W końcu się przyzwyczaiłem, ale szału nie ma.

Niektóre zadania poboczne są, niestety, żenujące. Jesteśmy nie byle kim w świecie gry, ratujemy galaktykę, całą galaktykę, więc to całkowicie normalne, że przyjmujemy zadania, do których zazwyczaj zatrudnia się meneli spod knajpy...

Grafika według mnie zestarzała się godnie, co nie jest takie oczywiste w produkcjach 3D. Niektóre lokacje są wręcz ładne. Najbardziej razi powtarzalność pomieszczeń i ich układów oraz wszechobecna prostokątność i niezbyt wiele detali. Biorąc jednak pod uwagę, że minęło dziesięć lat, należałoby zasmucić się tym, jak bardzo wyhamował rozwój gier i grafiki. Dziesięć lat wcześniej ukazał się Quake 2. Różnice pomiędzy Q2 a ME są jednak o wiele wyraźniejsze, niż różnice pomiędzy ME a czymś współczesnym (chociaż trzeba przyznać, że są wyraźne). Kolejne dziesięć lat wstecz i jesteśmy już w całkowicie innej epoce, której nawet nie da się porównać.

Jeżeli jakimś cudem ktoś, kto lubi SF, w Mass Effect nie miał okazji zagrać, to zdecydowanie polecam. Mimo dychy na karku można zagrać bez obrzydzenia wizualnego, a fabuła jest jedną z lepszych.

W zasadzie po cichu, bez szumu i pompy powstały nowe Kacze Opowieści.

Tak. Są nowe DuckTales'y!

Sknerus powrócił trzydzieści lat po premierze pierwszego odcinka oryginalnej serii!

I co i co i jak ?

TL;DR:

Porównajcie sobie czołówki i będziecie wiedzieli wszystko:

Czołówka DuckTales z 1987 roku:

I czołówka nowej wersji AD 2017:

 

Long story:

Kiedy dowiedziałem się, że nowe Kacze Opowieści są już tuż tuż (dowiedziałem się późno, w zasadzie w okolicach premiery pierwszego, podwójnego, odcinka) trochę poszperałem i doczytałem co i jak. Tak więc - nowe DuckTales-y nie mają w założeniu być zwykłym remasterem / rebootem starej serii. Całość ma być utrzymana i bardziej wierna pierwowzorom komiksowym. Trudno wyrokować, jak to wyszło w praktyce po zaledwie jednym odcinku.

To co można zauważyć od razu, to stylistyka. Przy pierwszym kontakcie wydaje się ekstremalnie uproszczona, na siłę nowoczesna i brzydka. Tła sprawiają wrażenie pustych i słabych. Później jednak obejrzałem wersję sprzed trzydziestu lat i wiecie co... jakoś dużo gorzej to nie jest (a raczej - wtedy nie było jakoś lepiej). Jednak sentyment tutaj mocno zniekształca odbiór... Sknerus i Donald są narysowani nawet fajnie, ale siostrzeńcy niestety cierpią na wodogłowie i są ogólnie narysowani słabo. Z drugiej strony może należy się cieszyć, że nie zostali wymienieni na trio: afrokaczorek, genderkaczorek i hipsterkaczorek. Albo to miało tak być, bo w końcu mamy XXI wiek i zrobienie czegokolwiek dobrze jest już prawie nielegalne (ale będziemy to nazywać współczesną estetyką), albo miało być tanio. Na tyle obiektywnie na ile mogę, przyznam, że są momenty, kiedy naprawdę jest "komiksowo". Są też sceny animowane "na bogato". Może to starość i moje obniżone standardy, ale można się przyzwyczaić. Ze zmian, które jak myślę podświadomie zauważa się po trzech sekundach, ale świadomie nieco później - to dużo, ale naprawdę dużo bardziej stonowana paleta barw. Wręcz nieco wyblakła i mroczna. Oryginał był ekstremalnie żywy, jaskrawy i wręcz oczoj... oczointensywny.

O udźwiękowieniu nie ma co pisać - prawie wszystko mi pasuje. Pierwowzór oglądałem z lektorem (albo nawet z dubbingiem) i przeżyłem, więc trudno mi porównać. Cierpię tylko przy czołówce - wyżej macie obie wersje. Nowa jest totalnie bez jaj. Stara była idealna i nagrywanie jej ponownie zakrawa trochę o profanację. Można było nagrać coś całkiem nowego...

Jak to wygląda fabularnie? No cóż. To jest bajka. Dla dzieci. Mimo to jako stary pryk bawiłem się bardzo dobrze. Mamy dosyć dużo smaczków i nawiązań do popkultury. Znalazłem bezpośrednie nawiązania do oryginalnej serii. Humor całkiem akceptowalnych lotów - w zasadzie wszystko jest o poziom wyżej niż prowadzący w "wiodących" polskich stacjach radiowych. Subtelne i to nieco mniej subtelne wzajemne besztanie się postaci też wywołuje uśmiech na twarzy (momentami wchodzi to na poziom, który wymaga zastanowienia się, czy to na pewno jest bajka dla dzieci). Historia opowiedziana jest w tempie wręcz ekspresowym, raczej ze szkodą dla jej głębi. W DuckTales-ach, z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, pierwsza przygoda była rozciągnięta na pięć odcinków. Tutaj w jednym (ale są to de facto dwa połączone odcinki) mamy wszystko - przedstawienie postaci, strzelenie focha, wyprawę na koniec świata, akcje w stylu Indiany Jonesa, powrót, odfochnięcie i outro...

Zobaczymy co będzie dalej, początek wypadł obiecująco.

Granit Forsant może być kopalnią wiedzy o świecie: "Zatrudniłem was, bo jesteście najlepsi z najtańszych".

Są gry zbyt dobre, aby w nie zagrać.

Miałem tak z Day of the Tentacle. Tak z 15 - 20 lat temu dorwałem wersję dyskietkową, później nawet wersję CD. Zagrałem. Pokochałem. Zaciąłem się. Zbytnio ceniłem ten tytuł aby posiłkować się solucją. Odłożyłem na później - gdy będę gotowy. Wiedziałem, że przy kolejnym podejściu nie będzie odwrotu i grę skończę. Po pewnym czasie widziałem samego siebie, z siwą brodą, w bujanym fotelu, z dobrym trunkiem w ręce - uruchamiającego i przechodzącego DotT w jesieni życia.

 

Niestety, Tim Schafer miał inne plany. W 2014 roku zapowiedział remaster Dnia Macki. Jak powiedział, tak zrobił i w 2016 roku nowa wersja klasycznego tytułu została wydana.

Kibicowałem zza winkla. Nie zdradzałem emocji. Udawałem wręcz, że mnie to nie obchodzi. Po premierze nie rzuciłem się na grę od razu. O nie nie.  Poczekałem na przecenę, przecież mnie to w ogóle nie ruszało!

W końcu jednak się skusiłem. Kupiłem. Nie zainstalowałem. No przecież jakbym mógł! A co, gdyby okazało się, że remaster jest słabo zrobiony? Albo gra okazałaby się dużo gorsza od wspomnień? Nie można było ryzykować.

Pewnego dnia w pracy usłyszałem jednak coś w stylu: "Ten DotT co tak o nim ciągle gadasz to faktycznie fajny". Lawina ruszyła.

 

Wprowadzając nową tradycję - TL;DR

Gra w tej chwili na GOG kosztuje ~60 zł. Gra jest tego warta. Jednak mimo wszystko warto poczekać na jakąś promocję - dosyć często da się kupić zremasterowany DotT za około 30 zł. W tej chwili na Humble Bundle można grę kupić za oszałamiające 3 Euro. Jeżeli Twoje dzieci nie głodują, to nie ma lepszej możliwości wydania takiej kwoty.

 

Wracamy do lania wody.

Day of the Tentacle jest klasyczną przygodówką z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, wydaną przez LucasArts. Kierujemy poczynaniami trójki bohaterów (Laverne, Hoagie i Bernard), którzy muszą uratować świat przed Złowieszczą Purpurową Macką. Zadanie jest proste. Cofamy się w czasie o jeden dzień i nie pozwalamy Purpurowej Macce stać się Złą Purpurową Macką. Jak to jednak bywa z podróżami w czasie - nie wyszło. Laverne przenosi się o dwieście lat w przyszłość, Hoagie o dwieście lat w przeszłość, a Bernard... Bernard zostaje w teraźniejszości. Tutaj zakończymy opis bazowej gry z 1993 roku, gdyż na jej temat powiedziano już wszystko. Moim zdaniem jest to najlepsza gra przygodowa jaka kiedykolwiek powstała.

Skupmy się na remasterze jako remasterze.

Warto wiedzieć, że w ramach wersji odświeżonej, otrzymujemy także w pełni działającą wersję klasyczną. Ze starym interfejsem, grafiką i wrażeniami. Jednak dosłownie jedno naciśnięcie klawisza dzieli nas od nowej wersji! Możemy przełączać się pomiędzy nimi w locie, podczas gry i w dodatku odbywa się to w sposób płynny. Rewelacja!

Grafika jest świetna. Wiernie zachowano wygląd wszystkich lokacji i postaci, tylko po prostu wszystko jest w wysokiej rozdzielczości, ostre, niekanciate i bardziej szczegółowe. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić jak można by to zrobić lepiej. Dźwięk jest także odświeżony, ale to to samo, tylko nie kaleczy uszu.

Jedyne co mi się nie podoba, to współczesny interfejs. Jest niewygodny i nie komponuje się z resztą gry. Na szczęście działają skróty klawiszowe i w zasadzie jest niepotrzebny. Można także włączyć klasyczny interfejs do nowej wersji ale to także wygląda nieco nie na miejscu.

Podsumowując - gra nie straciła nic ze swojego uroku, absurdalny i miejscami groteskowy humor bawią tak jak dawniej, a być może nawet bardziej, chociażby z tego powodu, że więcej rozumiem. Grafika zachowuje klimat oryginału, który, z niechęcią muszę to przyznać - na współczesnych ogromnych monitorach nie wygląda już tak dobrze. 320 na 240 pikseli naprawdę wyglądało dużo lepiej na czternastocalowym monitorze CRT. Full HD w 2017 roku nie odziera Day of the Tentacle z magii i to jest najważniejsze.