Kiedy byłem dzieckiem (cierpię przeokrutnie używając tej frazy, gorzej byłoby tylko "za moich czasów") taki widok był czymś niespotykanym. Coś takiego było absolutnie niemożliwe. Raj.
Tyle kasztanów luzem na ziemi mogłoby leżeć jedynie zaraz obok Świętego Graala (przy czym Graal byłby zdecydowanie bardziej prawdopodobny).
Natomiast teraz, w przepiękne jesienne popołudnie taki widok można zastać wzdłuż mocno uczęszczanego szlaku spacerowego, wśród rodzin z dziećmi i wielu, wielu biegających przyszłości.
One tak sobie leżą. Błyszczą się w słońcu. Na ścieżce, obok ścieżki. Rozłupane. Całe. Zerkające nieśmiało z wnętrza skorupki i te całkiem bezpruderyjne, zupełnie gołe, wygrzewające swoje krągłości w pełnym słońcu.
I praktycznie nikt ich nie zbiera! Pewnie gdyby zrobić grę na smartfony "kasztan kolektor", to odniosłaby spektakularny sukces. A prawdziwe leżą, zapomniane i niechciane.
Kiedyś przy takiej pogodzie i o tej porze roku, aby zdobyć kasztana, to trzeba było albo wspiąć się na drzewo i się natrząść, albo celnie rzucać patykami. Żaden kasztan nie leżał na ziemi dłużej niż świeżaki w Biedronce.
Na szczęście są jeszcze takie stare dziady jak my. Oto plon półgodzinnego przebywania pod jednym drzewem (zaraz obok lodziarni i placu zabaw, żeby nie było).